~FIVE~

    Granger, natychmiast na Churchilla 135a. Trzecia nad ranem. Wiadomość podesłana patronusem wybudziła ją z mocnego, spokojnego snu. Ostatnie dwa dni próbowała pozbierać się po rozmowie z Malfoy'em i kiedy w końcu udało jej się spędzić choć jedną noc bez pojawiania się w jej snach pełnych furii i bólu oczu Dracona, jak na złość coś musiało ją wybudzić. Westchnęła, niechętnie gramoląc się z łóżka. Dlaczego ludzie nie mogą mordować się w przyzwoitych porach? Środek nocy na pewno do nich nie należał. Ron poruszył się niespokojnie i zamachnął dziwnie ręką, jakby chciał ją przyciągnął do siebie. Wymruczał pod nosem niewyraźne słowa. Uśmiechnęła się lekko, czując dziwne ciepło na sercu. Wiedziała, że kiedy rano wróci, jego prawdopodobnie już nie będzie. Nachyliła się i pocałowała go w policzek.
    - Idę do pracy - szepnęła, wątpiąc by zarejestrował w ogóle jej słowa.
    Szybko przebrała się i chwyciła wczorajszą bułkę, teleportując się na odpowiednią ulicę. Teren został już zabezpieczony. Wyczuwała silne zaklęcia antymugolskie, uniemożliwiające im wejście do zamkniętego miejsca. Roiło się tu od pracowników Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, kręcących się nerwowo przed uliczką prowadzącą do domu skrytego tuż za wysokim żywopłotem. Rzucali kolejne zaklęcia, szukali śladów. Dostrzegła Barta.
    - Granger, tutaj! - Usłyszała nawoływanie Barta dobiegające z ganku. Zamrugała szybko. Co takiego zmusiło jej szefa do wstania o tak nieludzkiej porze? Jego obecność wyjaśniałaby dlaczego tak wielu czarodziejów się tutaj kręciło. Nadal jednak nie wiedziała jaki był powód tego, że on nadzorował ich pracę.
    To było chore, ale pierwszy raz czuła dziwne podekscytowanie na myśl o tym, że zobaczy miejsce zbrodni. Nigdy wcześniej nie miała okazji uczestniczyć w czymś takim. Powinna co prawda martwić się, że za którąś z tych ścian leży zimny trup, ale tak naprawdę myślała tylko o tym kiedy będzie mogła zajmować się dowodami. Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów dzielił się na przeróżne mniejsze. Kilka z nich dotyczyło skazywania winnych, niektóre pisały nowe ustawy, poprawiały dawne prawa, wprowadzając do nich bardziej aktualne przepisy. Ale Hermiony marzeniem zawsze było szukanie przestępców. Mogła stać się Aurorem, ale czarnoksiężnicy których ścigali Aurorzy przeważnie krzywdzili ludzi wysoko postawionych. Nikt nie interesował się pokrzywdzonymi szaraczkami. A tacy dla niej byli najważniejsi.
    Przekroczyła próg drzwi, wchodząc do bogato urządzonego domu. Wielka posiadłość na obrzeżach Londynu jakiej w tej dzielnicy pełno. Liczne żyrandole paliły się jasnym płomieniem, oświecając jej drogę. Stąpała po perskich dywanach, przyglądając się obrazom zawieszonym na ścianach. Arystokratyczne twarze z pogardą wymalowaną w wspomnieniu. Mieli całkiem niezłego malarza. Oddał pełnie skurwysyństwa tego przeklętego rodu. I nagle wyjaśniło się dlaczego cały dział został postawiony na nogi. Tak to już jest, że kiedy umiera ktoś obrzydliwie bogaty, jego obrzydliwie bogaci dziedzice żądają wsadzenia za kratki przyczyny dla której testament w końcu został otworzony. W dziwny sposób okazują wdzięczność, ale cóż. Wszyscy albo wracali, albo kierowali się tylko do jednego miejsca. Dlatego też ruszyła w tamtym kierunku, domyślając się, że znajdzie tam swojego szefa i innych specjalistów.
    Przystanęła w progu, spoglądając bez zrozumienia na salon. Krew. Wszędzie krew. I zmasakrowane zwłoki na samym środku.
    Nie rozpoznała twarzy mężczyzny - gdyż to właśnie mężczyzna został zabity. Może dlatego, iż została ona brutalnie okaleczona; pocięta, najprawdopodobniej nożem. Ciemne, długie włosy, rozrzucone na dywanie zbroczone zostały krwią. Ubranie arystokraty leżało na fotelu, rzucone chyba w pośpiechu. Potężnie zbudowane ciało było zupełnie nagie, ale mimo niewątpiwej siły ofiary jeszcze za życia, wydawał się być teraz zaledwie szmacianą lalką. Dziwnie poskręcane kończyny, kości wybijające się przez skórę w wielu miejscach. Rozcięty brzuch i wnętrzności wyciągnięte na zewnątrz. Ból, który przeżywał przed śmiercią był niewątpliwie porażający. Nie miała nawet gdzie odwrócić wzroku, bowiem na każdej ścianie malowała się plama krwi.
    Przez głowę przemknęła jej dziwna myśl. Skąd właściwie tyle tej krwi tutaj? Człowiek rzekomo ma tylko kilka litrów, a wydawało się, że tak wiele zostało rozmazanych.
    - Jeżeli czujesz, że będziesz rzygać to na dwór - usłyszała za swoimi plecami.
    Odwróciła się w jednej chwili, czując, że jest to jej szansa by choć na kilka sekund nie patrzeć na salon. Za nią stała korpulentna Latynoska dobiegająca czterdziestki. Na pełnych, krwistoczerwonych wargach wymalowany był wesoły uśmieszek. Mimo swojej wagi i wieku, była niesamowicie atrakcyjna, nawet o czwartej nad ranem. Nosiła na sobie kitel szpitalny i z kieszeni wyciągnęła parę rękawiczek. Ogłupiona Hermiona zastanawiała się jakim cudem te długie paznokcie nie przebiją materiału.
    - To jest... - wyjąkała, nieskładnie zbierając myśli. Na nic to jednak.
    - Skarbie, takie rzeczy nie zdarzają się często, ale zdarzają. Przyzwyczaj się. Pierwsze trzy razy się rzyga, potem jest już lepiej. Jeden z twoich poprzedników to pączki przynosił na miejsce zbrodni. Właściwie to szkoda, że odszedł na emeryturę. No, ale w końcu ześwirował, można się było tego spodziewać. Znaczy, wcale mi nie przykro, że ty jesteś, czuję, że się polubimy - wyrzucała z siebie słowa, nie zwracając uwagi na obrazek rysujący się w salonie. - Ależ ze mnie papla - westchnęła. Poprawiła kruczoczarne włosy spięte w koczek i uśmiechnęła się jeszcze szerzej ukazując rządek śnieżnobiałych ząbków. - Linda. A teraz wybacz, muszę lecieć zapoznać się z tym uroczym panem. - I już minęła Hermionę, podchodząc do martwego ciała.
    Już właściwie nie wiedziała czy to naprawdę się dzieje. Zamrugała szybko, nie wiedząc czy Linda jej się nie przewidziała.
    - Widzę, że poznałaś już pannę Martinez. Tutejsza gwiazda - powiedział Bart, zbliżając się do niej. O tak, choć jedna znana jej twarz. Odetchnęła kiedy odnalazła spojrzeniem jego spokojny wzrok. Te szare tęczówki ją uspokajały. - Kiedyś zjawiła się na miejscu zbrodni w sukni wieczorowej. Urwała się z wesela własnej siostry by tu być - dodał. - A teraz oddychaj. Jeżeli to za dużo, idź na dwór wypytać sąsiadów czy nic podejrzanego nie widzieli.
    Pokręciła głową. Nie po to pracowała tyle czasu na awans by tak po prostu odpuścić podczas takiej sprawy. Potrzebowała jednak chwili oddechu. Nie co dzień widuje się podobne przypadki. Chciała tą sprawę. Nawet jeżeli oznaczało o zbliżenie się do trupa.
    - Czas zgonu? - spytała, pochylając się nad skupioną Lindą.
    Latynoska spojrzała na nią z niejakim podziwem wymalowanym w zielonych oczach.
    - No proszę, jednak dałaś radę. Dobry start - rzuciła z uznaniem. - Sądząc po rozkładzie ciała zmarł jakiś tydzień temu z powodu wykrwawienia - dodała już fachowym tonem. Wskazała dłonią na kilka ran. - Był duszony, cięty, nawet przypalany. Trafił mu się jakiś niewyżyty sadysta. Na moje to mogła być zemsta.
    Skinęła głową, sunąc wzrokiem po ciele zamordowanego mężczyzny. Skrzywiła się widząc te wszystkie rany. Zauważyła tylko jedno miejsce nietknięte przez mordercę.
    - Był Śmierciożercą? - zdziwiła się widząc Mroczny Znak na jego lewym przedramieniu.
    - Tak - odparła Linda. Wydawała się być zaskoczona. - To Nott. Nie wiedziałaś?

    Sytuacja sprzed dwóch dni siedziała mu za skórą niczym zadra. Czegokolwiek by nie zrobił, wciąż pamiętał o tym co się wydarzyło. Próbował wyrzucić z siebie ten cień nadziei, którą w nim obudziła kilkoma słowami. Tak bardzo chciał dorwać mordercę ojca. Przez cztery lata śnił nocami o tej chwili. I na razie tylko w snach miał tę przyjemność rzucenia zaklęcia śmiercionośnego.
    Nigdy nie był mordercą. Nie potrafił zabić. Kiedy bezbronny Dumbledore stał przed nim czekając na śmierć. Trzymał różdżkę wyciągniętą przed siebie wystarczyło wypowiedzieć tylko te dwa słowa. Avada Kedavra. Nie umiał jednak. Patrząc w te błękitne oczy zrozumiał, że nigdy nie będzie w stanie.
    Tamtej nocy, cztery lata temu, coś się zmieniło. Umarł przerażony chłopak, przytłoczony ogromem wymagań i stawianych mu zadań. Stracił cząstkę siebie w chwili gdy spoglądał w twarz umierającemu ojcu. Czując słabnący uścisk dłoni obudził się w nim palący ogień zemsty. Pragnął przelać krew.

    Usłyszał hałas na piętrze. Wrócił właśnie z spotkania z Zabinim. Trzasnęły drzwi wejściowe.
    - Ojcze? - zawołał, odwieszając płaszcz. Matka od kilku dni była w ich letnim domku, próbując odreagować jakoś po kolejnym nalocie urzędasów z Ministerstwa. Cały czas posądzali ich o próby dotarcia do osadzonych w Azkabanie więźniów. Mimo iż nic nie znaleźli, zostawili po sobie chaos i bałagan, wychodząc bez słowa wyjaśnienia. Kiedyś się liczyli. Ale to było kiedyś... Lucjusz Malfoy zamknął się w swoim gabinecie kiedy tylko opuścili ich dwór. Nikt nie miał prawa dostępu do niego w tych chwilach. Liczył, myślał, inwestował. Zarabiając pieniądze i powiększając rodzinne imperium znajdował spokój i wytchnienie. Zawsze jednak odpowiadał.
    Zbliżyli się do siebie przez te kilka miesięcy. Niegdyś Draco wydawało się, że jest jedynie marionetką w dłoniach ojca. Teraz jednak rozumiał, że wszystkie decyzje, które na nim wymuszał, miały na celu ochronienie go. Malfoy senior był święcie przekonany, że tylko u boku Czarnego Pana będą bezpieczni. Nie mógł się bardziej omylić.
    - Tato? - spytał, wchodząc do środka. Drzwi do gabinetu były uchylone.
    Usłyszał trzask towarzyszący teleportacji. Wciąż jednak żadnej odpowiedzi. Pchnął dębowe drzwi, wchodząc do środka.
    Zatrzymał się na progu. Przez kilka sekund wpatrywał się w ciało leżące na podłodze. Nie... On nie może być martwy. Nie! NIE!
    Blada dłoń mężczyzny uniosła się z trudem, a stalowe tęczówki napotkały wystraszone spojrzenie syna. Wycharczał coś niewyraźnie, zbyt cicho by Dracon mógł go usłyszeć. Wciąż w szoku, podbiegł do niego, ściskając dłoń ojca. Dopiero po kilku sekundach dostrzegł rękojeść sztyletu sterczącą z piersi mężczyzny. Czerwona plama na koszuli powiększała się z każdą sekundą.
    - Tato. Tato, proszę, trzymaj się - szeptał nerwowo. Piekące łzy płynęły strumieniem po bladych policzkach Dracona.
    Szpital. Muszą się teleportować. Zaraz. Teraz. JUŻ!
    Poczuł jak dłoń ojca zaciska się mocniej na jego dłoni. Nie potrafił odwrócić wzroku. Wpatrywał się w oczy ojca, nie dostrzegając w nich jednak śladu strachu.
    - Draco... Wybacz...
    Uścisk dłoni zelżał, a niebieskie tęczówki martwym wzrokiem wpatrywały się wciąż w syna. Lucjusz Malfoy już go jednak nie widział.

    Otarł niecierpliwie łzę spływającą po jego policzku. Te wspomnienia zawsze bolały. Ilekroć myślał o wydarzeniach z tamtej nocy, nie potrafił sobie z nimi poradzić. Śmierć ojca wpłynęła na niego w znacznym stopniu. Przez wiele dni wyrzucał sobie, że gdyby tylko zaraz po Hogwarcie rozpoczął studia magomedyczne, potrafiłby go ocalić. Wystarczyłoby jedno zaklęcie i zdołałby utrzymać go przy życiu. Wiedział to teraz doskonale. W najdrobniejszych pamiętał wygląd sztyletu, zakrzywienie ostrza. Wiedział ile milimetrów ponad sercem został wbity i na jaką głębokość. Mógł go ocalić... Gdyby tylko potrafił. Gdyby nie szalał przez pół roku zamiast studiować.
     Rozejrzał się po kawiarni w której spędzał swoją przerwę obiadową. Potrzebował kawy. I jakiegoś ciasta, najlepiej słodkiego, czekoladowego. Czekał aż jedna z kelnerek zainteresuje się jego osobą, kiedy do środka weszła wysoka, smukła postać. Spojrzał w stronę drzwi kiedy tylko skrzypnęły, informując go o zjawieniu się nowego klienta.
    Przyzwyczaił się, że jest jednym z nielicznych przesiadujących tutaj. Lokal znajdował się w jednej z tych wąskich, acz urokliwych uliczek, często pomijanych w codziennym biegu zapracowanych czarodziejów i mugoli. A szkoda, bo serwowany tu jabłecznik pobijał nawet te, którymi szczyciły się najbardziej kochane babunie. Klimatyczna knajpka rzadko kiedy tętniła życiem, ale też nie przytłaczała wielkością. Kilka stolików przy wejściu, dwa kilkuosobowe w głębi. Obecnie był tu on, jakaś zakochana parka szepcząca sobie czułe słówka nad malinami polanymi gorącą czekoladą. No i tajemnicza nieznajoma o kocim spojrzeniu.
    Nie zwróciła na niego uwagi, może nawet nie zauważyła, że siedzi tutaj, czytając Proroka Codziennego. Nachyliła się nad ladą, zamawiając u kelnerki espresso doppio. Zawiesił na niej wzrok, przez chwilę wpatrując się w niedbale zawiązany koczek z którego wyrwał się niesforny lok.
    Podniósł się powoli. Podszedł do niej, wciąż niezauważony.
    - Draco - powiedział cicho, uśmiechając się lekko.
    Odwróciła się w jego stronę. Zmarszczyła ciemne brwi, nie rozumiejąc. Milczała przez dłuższy czas, analizując jego słowa. Nie umiał przepraszać i pewnie nigdy się tego nie nauczy. Chciał jednak by zapomnieli o tamtej nocy i poranku, który po niej nastąpił. Wyciągnął w jej stronę dłoń. Zawahała się. Uchwyciła jednak wyciągniętą w jej stronę rękę.
    - Monica.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz