~PROLOGOS~

Październik, rok 2003


    Krople deszczu monotonnie uderzały o stary, blaszany parapet i ześlizgiwały się zgrabnie po przybrudzonej szybie, a jasna czupryna mężczyzny coraz bardziej ciążyła z każdym tyknięciem zegara wiszącego nad ciemnobrązową komodą. Pacjenci szpitalu świętego Munga już dawno spali, o czym informowało go donośne chrapanie spod piątki, nie zwracając przy tym najmniejszej uwagi na burzę szalejącą w najlepsze nad Londynem; zapewne jutrzejszego dnia znalezienie suchego fragmentu chodnika i powrócenie suchym z porannego spaceru będzie graniczyło z cudem. Jak zawsze w południowej Anglii wczesną jesienią.
    Przetarł twarz dłonią, jakby to miało mu pomóc w rozbudzeniu się. Zawsze istniała jakaś szansa, choć skoro ostatnie trzy piekielnie mocne kawy, smakujące przy tym jak stara podeszwa buta, nie pomogły, najwyraźniej pisane mu było zasnąć nad tymi przeklętymi raportami. Tak naprawdę nie wiedział jakim cudem taka sterta niespodziewanie utworzyła się na jego biurku. O ile dobrze pamiętał, jeszcze dziś przed południem jego gabinet wydawał się być uporządkowany i nie mogło być mowy o zaległych papierzyskach z całego miesiąca. Tylko cholera, on wcale nie pisał się na wypełnianie podobnych obowiązków kiedy kaligraficznymi literami skrobał pod umową swoje imię i nazwisko.
    Być może najlepiej jeżeli w tej chwili przemilczę, iż niemal od dwóch lat, pod koniec każdego miesiąca działo się to samo. Dwie lub trzy zarwane noce, pełne siarczystych przekleństw wymruczanych pod nosem, hektolitrów czarnej ambrozji bogów wlanej w siebie, kilkunastu wypalonych paczek rakotwórczych papierosów po których pety tworzyły zawsze artystycznie usypaną górkę w rogu biurka, były ceną za blisko trzydzieści dni ignorowania papierkowych spraw.
    Odetchnął głębiej i przymknął oczy. Niemal automatycznie, zupełnie nieświadomie, wygodniej rozłożył się w fotelu. Jutro. Zrobi to jutro. Z samego rana. Mhm, na pewno, obiecał to sobie.
    Już zasypiał, już drzemał, już wszystko miał głęboko w swym arystokratycznym poważaniu gdy...
    - Uzdrowiciela! - Krzyk dobrze znanego sobie (i znienawidzonego przy okazji) ciemnowłosego mężczyzny rozległ się po korytarzu, jeszcze nim ucichł charakterystyczny trzask towarzyszący teleportacji. I kurwa, tylko on był Magomedykiem mającym dyżur na tym piętrze. Niech to szlag, ale przecież nie zostawi samych pielęgniarek z nie wiadomo jak wielkim bałaganem.
    W ciągu kilku sekund był na nogach, ściskając w dłoni różdżkę; wybiegł na korytarz, a widok, który ujrzał, zmroził mu serce.
    Szatynka ze wszystkich sił dociskała drobne dłonie do brzucha, próbując zatamować krwawienie z rany. Łzy spływały jej po policzkach i nawet nie próbowała wyrwać się z uścisku przyjaciela próbującego ją ratować. Drżące wargi szeptały pod nosem błagalną modlitwę o cud, który jednak jak na złość wcale nie przychodził.
    Ocknął się dopiero w chwili gdy dwie pielęgniarki doskoczyły do kobiety, próbując coś poradzić. Dziwnie odrętwiały i pusty w środku podbiegł do niej, wyciągając różdżkę w stronękrwawiącej rany. Jeszcze nim zdążył rzucić jakiekolwiek zaklęcie, stalowoniebieskie tęczówki mężczyzny natrafiły na orzechowe spojrzenie.
    - Draco... Pomóż mi – wyszeptała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz